poniedziałek, 22 lutego 2021

Tęczowy koń trojański na prawicy


Zapraszają go do mediów, robią z nim wywiady, dają mu angaże. Będzie stałym publicystą Tygodnika Solidarność, bywa też gościem TV TRWAM. Waldemar Krysiak, bo o nim tu mowa, gejowski aktywista działający pod pseudonimem „Gej przeciwko światu”. „Czy i jak walczyć o prawa LGBT w Polsce” – głosi jego wyzwanie skierowane do lewicy. Ale czy aby na pewno tylko do lewicy?

[Artykuł pojawił się w czasopiśmie Magna Polonia nr 24 listopad/grudzień 2020*]

Na wstępie, by być dobrze zrozumianym, chcę zaznaczyć, że nie mam nic przeciwko samemu Waldemarowi Krysiakowi. Co więcej, pierwszy uścisnąłbym mu rękę w geście uznania, gdyby zechciał się nawrócić i zacząć żyć zgodnie z prawem naturalnym. Jednak jego działalność nie napawa mnie już takim entuzjazmem, a krótkowzroczność tzw. „prawicy” jest dla mnie wręcz alarmująca. O tym będzie właśnie niniejszy felieton.

Waldemar Krysiak zyskał sławę w polskim Internecie dzięki rzeczowym, konkretnym, a czasem nawet i uszczypliwym komentarzom, wymierzonym w środowiska LGBT. Przyznam, że całkiem dobrze się czyta jego teksty, a z tezami czy argumentami jakie wysuwa trudno się nie zgodzić. Dla świata tzw. „prawicy” stał się pewnego rodzaju ikoną walki z ideologią LGBT, i to walki skutecznej. Co zatem jest nie tak z tą postacią? Wielu „prawicowców” zapewne już uznało, że pan Krysiak „jest jednym z nas”, ponieważ głosi poglądy nam bliskie, walczy z lewactwem ramię w ramię z nami. Czy jednak na pewno? Proszę zauważyć, że Gej przeciwko światu nigdy nie zanegował sensowności prawnego uregulowania tzw. związków partnerskich. Nie przypominam sobie też, by zwrócił kiedykolwiek uwagę na niezgodność homoseksualizmu z naturą. Owszem, staje czasem w obronie naturalnego modelu rodziny, jednak z jego piśmiennictwa wynika, że model homoseksualny też powinien być w Polsce jakkolwiek uprawomocniony. Tego faktu „prawicowi” publicyści wydają się nie dostrzegać.

Myślę, że rozważania o normalności czy nienormalności homoseksualizmu możemy odsunąć na dalszy plan. Już starożytni Grecy, u których aktywność homoseksualna (nawet względem małoletnich chłopców) była akceptowalną normą społeczną, chełpili się, że ich nienaturalność jest swoistym triumfem człowieka nad naturą, zatem tutaj pole do dyskusji wyczerpano już przed naszą erą. Tymczasem dzisiejsza ideologia LGBT usilnie próbuje wmówić społeczeństwu, że homoseksualizm jest czymś zupełnie normalnym, że istniał od zawsze i że występuje także u niektórych gatunków zwierząt. Waldemar Krysiak, mimo swojego sprzeciwu wobec ogólnie rozumianego „tęczowego terroryzmu”, również się w tę „naturalistyczną” retorykę wpisuje. Z tą różnicą, że robi to w sposób aksamitny, społecznie akceptowalny, chciałoby się nawet rzec „niemal prawicowy”.

Co mnie szczególnie niepokoi to fakt, że „prawicowi” działacze i publicyści nie dostrzegają potencjalnych, dalekosiężnych skutków jego działalności. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że dewiacyjny mainstream spod znaku wybrakowanej tęczy marzy o uzyskaniu dostępu do naszych dzieci. Nie powinno to dziwić, skoro dzisiejsi homoseksualiści – podobnie jak ich starożytni prekursorzy – mają szczególne upodobanie w małoletnich chłopcach. Koronnym dowodem na to mogą być paryskie pokazy odzieżowe, gdzie homoseksualni kreatorzy mody wypuszczają na wybiegi modelki nie o kobiecych, a właśnie o chłopięcych kształtach. Tego, czy Waldemar Krysiak ma podobne fascynacje, nie wiem i nie wnikam. Pewne jest natomiast, że pełni on rolę swego rodzaju konia trojańskiego czy ideologicznego dywersanta, którego celem jest przyzwyczajanie nas do homoseksualizmu.

O działaniach środowisk LGBT moglibyśmy powiedzieć bardzo wiele, ale na pewno nie to, że są przekonujące. Choćby przywołanie działalności Michała Sz. „Margot” pokazuje, jak bardzo są to działania odstręczające. Nie tylko jego oczywiście. Cała ta „tęczowa” ekstrema napawa obrzydzeniem. Możemy się nawzajem uspokajać, klepiąc się przy tym po plecach, że przecież homoterroryzm nikogo nie przekona, że oni takimi metodami nikogo sobie nie zjednają, że możemy być spokojni o przyszłość, bo sami się dyskredytują itd. Jednak lewicowi ideolodzy też to wiedzą! Byliby totalnymi głupcami, gdyby ciągle inwestowali w rozwrzeszczanych i budzących wstręt aktywistów, spodziewając się, że – przekraczając kolejne granice przyzwoitości – osiągną upragniony sukces. Niestety, czołowi lewicowi ideolodzy głupcami nie są. Oni doskonale wiedzą, co robią.

Pod koniec XIX i na początku XX wieku, marksistowscy podjudzacze wyznawali filozofię „teza – antyteza – synteza”. Polegała ona na znalezieniu w społeczeństwie jakichś nośnych różnic, które można było przeciwstawić i doprowadzić do walki pomiędzy poszczególnymi grupami społecznymi; walki, która docelowo miała się zakończyć krwawą rewolucją. Na całym świecie promowano „walkę klas”, Niemcom udało się wmówić „walkę ras”. Obecnie wmawia nam się walkę wszystkich ze wszystkimi: płci, grup wiekowych, wykształcenia, zameldowania itd. Zrezygnowano jednak (nie licząc BLM) z syntezy, czyli podżegania do rozlewu krwi. Lewica zrozumiała, że rzadko kiedy udaje się sprowokować rewolucję, natomiast nawet gdy się to uda, nie ma gwarancji na zwycięstwo. Dlatego zmieniono taktykę na nową, polegającą na stopniowym przesuwaniu granic tolerancji. Taktyka ta nosi miano „okien Overtona”.  Chodzi tutaj o stopniowe oswajanie społeczeństw z „nowościami obyczajowymi”, począwszy od rewolucji seksualnej lat 60. Marksiści zrozumieli, że gdy forsują coś agresywnie i natychmiast, społeczeństwa się buntują, czasem nawet topiąc rewolucję w jej własnej krwi, jak miało to miejsce w Hiszpanii i na Węgrzech. Natomiast gdy pozwolimy społeczeństwom nasiąkać tymi „nowościami” powoli, to po pewnym czasie ludzie sami zaczną bronić „swojego” prawa do nierządu, aborcji, zdrady małżeńskiej, kazirodztwa itd.

W tym kontekście „tęczowe ekstremum” nie jest rdzeniem rewolucji, jak moglibyśmy się spodziewać, patrząc choćby na Rewolucję Październikową w Rosji. Ekstremum to jedynie jej narzędzie, które ma tylko utorować drogę dla właściwego rdzenia. Jak to działa? Warto przyjrzeć się publikacjom np. Gazety Wyborczej na temat Antify. Lewicowi publicyści regularnie stają w obronie lewackiego, ulicznego terroru. Piszą, że „w niektórych wypadkach przemoc jest uzasadnioną formą działalności społecznej”. Robią to po to, żeby sprawiać wrażenie umiarkowanie lewicowych, podczas gdy Antifa jest skrajna i radykalna. Jest to doskonała socjotechnika medialna, której działania nie rozumieją „prawicowi” publicyści przyzwyczajeni do przepraszania i bicia się w piersi, gdy jakaś kibicowska grupka poszarpie kilku lewackich aktywistów. Istnienie „tych skrajnych” i „tych radykalnych” pozwala lewicy przenieść środek ciężkości debaty publicznej bardziej w lewo. Działa to jak wahadło odchylające się tylko w jedną stronę, gdzie za każdym huśnięciem cała konstrukcja odskakuje odrobinę na lewo. Gdy już ekstremum zostanie wystarczająco nadmuchane, lewicowi ideolodzy robią to, czego nie rozumieją „prawicowi” publicyści – taktyczny krok w tył!

Żeby to dobrze zobrazować, posłużę się przykładem z naszej strony. Jak wiemy, publicyści Gazety Wyborczej ciągle domagają się aborcji na życzenie. Gdy natomiast w 2016 roku Fundacja Pro – Prawo do życia wystartowała z obywatelskim projektem zakładającym karanie lekarzy, debata publiczna w temacie aborcji została tak mocno dociążona po prawej stronie, że aż publicyści Wyborczej zaczęli bronić „kompromisu aborcyjnego”. To było jedyne lub jedno z niewielu tego typu zjawisk po „prawej stronie” w ciągu ostatnich lat. Lewica stosuje taką taktykę nieustannie od kilku dekad! Wróćmy jednak do LGBT.

Obecnie rolę ekstremum pełni Margot i jego towarzystwo. Marsze równości pozwalają sobie na coraz śmielsze profanowanie katolickich symboli religijnych. Lewica wzywa do napaści na katolickich księży. I w takich właśnie realiach następuje krok w tył. Na scenie pojawia się „Gej przeciwko światu”, który staje w obronie atakowanych Polaków, który bardzo precyzyjnie i skutecznie punktuje absurdy i nadużycia strony LGBT oraz twierdzi, że jest głosem tych gejów i lesbijek, którzy nie utożsamiają się z całym tym „tęczowym” środowiskiem. Ten krok w tył jest tak skuteczny, że aż „prawicowi” publicyści – stopniowo, acz nieubłaganie – stają się rzecznikami tej rzekomo „umiarkowanej” części pederastów, przyjmując argumenty Waldemara Krysiaka jako swoje. Tygodnik Solidarność będzie co poniedziałek wypuszczał jego felietony, TV TRWAM będzie nagrywała z nim wywiady. Być może też niebawem zobaczymy, jak znani i mniej znani „prawicowi” publicyści zaczną walczyć o prawa „zwykłych gejów” dokładnie tak samo, jak przed czterema laty publicyści Wyborczej bronili „kompromisu aborcyjnego”?

Ja osobiście nie mam złudzeń co do roli, jaką w tym całym spektaklu odgrywa Waldemar Krysiak. Nie wiem, czy robi to w sposób zorganizowany czy spontaniczny, nie jest to jednak istotne. Istotny jest natomiast fakt, że cele ideologiczne środowisk LGBT są realizowane w sposób niemal podręcznikowy, a wszystko dzięki naiwności szeroko pojętej „prawicy”. Nie ulega wątpliwości, że jest on tym czynnikiem, który ma polskie społeczeństwo – a na pewno jego prawicową część – regularnie oswajać ze zjawiskiem homoseksualizmu. Czytamy jego komentarze, śmiejemy się z jego memów, wyrażamy poparcie pod jego postami, gdy jest atakowany przez „tęczowych” ekstremistów, ale czy przy tym zdajemy sobie sprawę, że Gej przeciwko światu oswaja nas z homoseksualizmem? Czy widząc jego działalność, nie myślimy sobie czasem, że istnieją „zdrowi” albo „normalni” homoseksualiści? Czy nie przeszło nam przez myśl, że może powinniśmy dać im prawo do zawierania małżeństw albo jakieś drobne przywileje, a przynajmniej tym „normalnym”? Tak właśnie ma to działać!

Z całym szacunkiem do tego człowieka, a nawet i sympatią wobec tego co pisze, nie mam wątpliwości, że jest to człowiek szkodliwy. Jego celem (zamierzonym lub nie) jest rozmiękczanie poglądów konserwatywnej prawicy w temacie dewiacji seksualnych. Powtórzę: nie wiem czy robi to celowo czy mimowolnie, robi to jednak nad wyraz skutecznie. Natomiast wszyscy „prawicowi” dziennikarze, publicyści, moraliści i ludzie mediów, którzy go promują, zapraszają na wywiady czy oferują przestrzeń wydawniczą w swoich tygodnikach, stają się mimowolnymi członkami długiego orszaku piewców zepsucia, zniszczenia i ataku na rodzinę. Powiedzą Państwo, że Waldemar Krysiak takim piewcą nie jest? Oczywiście, że nie jest! On jest tylko etapem, jednym z okien Overtona. Po nim przyjdą inni. A „prawica” z dziecięcą naiwnością daje się urabiać, przez co też uczestniczy w urabianiu innych.

Pamiętajmy, że gdyby lewica ciągle robiła wszystko według jednego i tego samego schematu, nowoczesna lewicowość wypaliłaby się tak samo jak komunizm. Tymczasem to lewackie zdziczenie wydaje się rozrastać i zataczać coraz szersze kręgi, a to z kolei oznacza, że ewoluuje, uczy się na błędach i dostosowuje metody do realiów danego kraju. Gdy o tym zapomnimy, poniesiemy klęskę jak zachód Europy, gdzie partie mieniące się jako „prawicowe” i „konserwatywne” mają swoje skrzydła LGBT. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby któreś z dzisiejszych „prawicowych” stronnictw w Polsce rozpoczęło budowę takiego skrzydła. Kto mógłby być twarzą takiego skrzydła? Trudno to przewidzieć, jednak już dziś można mieć ku temu pewne przypuszczenia…

*wydawca umieścił w czasopiśmie artykuł z błędem w nazwisku autora.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Tylko szczerze i bez owijania w bawełnę ;)